A mamusia mówiła: Nie schodź ze ścieżki, Kapturku.
Ile dni Kapturek był w drodze? Sześć, siedem może wyliczył, zanim całkiem stracił rachubę w ciemnym, obrosłym mchem i pajęczynami lesie, gdzie nie mógł dostrzec nawet pni drzew od ziemi obwiązanych sznurami pnączy, które pod niebem łączyły się ścisłym splotem jak w wiklinowym koszu. Było duszno, ciemno, ale ciepło. Pierwszego dnia jeszcze miał szansę się wydostać, znaleźć drogę do babci, gdyby nie skusił go trzymany w rączce koszyk. Najpierw z głodu zjadł placek, z rozmachu paluchem wyczyścił słoik konfitur, na koniec ze wstydu zapił winkiem na czereśniach. I po Kapturku. Zatoczył się bógwiegdzie.
Błądził chwiejnie przed siebie bez celu i planu, aż znienacka pojawiły się przed nim jagody. Pozbierane. Na troszkę krzywych, poszczerbionych, ale czystych talerzach. A Kapturek, jakby był Jasiem, ale bez Małgosi, prowadzonym do domku z piernika na rzeź, zaczął iść wyznaczoną przez talerze drogą. Jagody były trochę dziwne, pioruńsko kwaśne, wykrzywiały przy choćby liźnięciu. Ale mama zawsze mówiła, że zawsze trzeba jeść, kiedy dają, więc Kapturek grzeczny i układny szedł i jadł, jadł i zataczał się, zataczał się i jadł, aż wreszcie pojawił się domek, tylko nie słodki, ale cały z drewna i na kółkach wagon. Nad drzwiami był napis: „Gabinet luster”.
Kapturek nie umiał uciec, choć trzeba było. Na schodkach prowadzących do maleńkich drzwi siedział człowieczek. Z krzywym wszystkim: nosem, nogami, korpusem, rękami i zębami wystającymi z jednej strony krzywych warg. W powykręcanych palcach trzymał fajkę, wygiętą nie w dół, ale w bok.
– Przed czym uciekasz, prostaku? – człowieczek przemówił zadziwiająco wyraźnie.
– A chuj cię to, krzywy! – odpowiedział Kapturek bełkotliwie, bo nie da się ot tak zeżreć pokrzywionemu. Zresztą człowieczek nie miał nawet słodyczy albo jedzenia wystawionego przed wagonem, żeby kusić porzucone w lesie sierotki. – Nigdzie nie uciekam, idę do babci.
– A ty to może prosty? Jeszcze bardziej jesteś pokrzywiony niż ja. Właź, to pokażę.
I znów Kapturek nie uciekał, choć naprawdę trzeba było. Uśmiechnął się i coś od razu zapulsowało z jednej strony twarzy, zapiekło, zadrżało i wargi nie ułożyły się jak zawsze. Czuł to. Było krzywo.
I jakby nagłe pokrzywienie rzuciło go do przodu, skoczył w kierunku wagonu, bo przecież mama zawsze mówiła, że brzydko odmawiać, skoro ładnie proszą, a „właź” to rzeczywiście całkiem z kulturą. Ale nie trafił sobie najpierw, zatoczył się gdzieś pod krzaki. Na szczęście człowieczek zaraz capnął go za nogę i zaczął ciągnąć na małe schodki, do środka.
– No nie bój się, wilk nie jestem, co by dzieci żreć – wysapał jeszcze i już w drzwiach wrzucił Kapturka do wagonu.
– Dzień dobry – kolejna myśl o mamusi rozbudziła całkiem pokłady Kapturkowej kindersztuby.
– No wreszcie coś do rzeczy, przecież wszystkie dzieci lubią mój gabinet luster. W wesołym miasteczku zawsze robimy furorę – człowieczek z czułością poklepał futrynę. – Ale czasem trzeba biedulka dokarmić, bo się z głodu prostuje. – Odwrócił wzrok od ścian i spojrzał na Kapturka. – Dawaj żetona.
– Jakiego żetona?
– No żetona, na wejście.
– Nie mam.
– To czego włazisz do środka? Myślisz, że na krzywy ryj wpuszczam?
Kapturek już nie wytrzymał, zaczął chyba płakać, choć łzy nie leciały jakoś zwyczajnie po policzkach, tylko bokami, na szyję, na czoło, jakoś krzywo. Próbował wycierać na oślep, ale już sam nie wiedział co, czy twarz, czy brzuch, czy włosy, i gdzie by nie wycelował ręką, nie trafiał.
– Aż mnie bardziej skręca od patrzenia na ciebie – wysyczał człowieczek. – Masz już i nie rycz. Moja strata. Może jedno lustro taką mierną krzywizną wykarmisz. – Z niechęcią pociągnął za sznur zwisający zaraz przy futrynie drzwi. Rozsunęły się zasłony na ścianach, błysnęły lustra. I wszędzie odbiły się proste, prościusieńkie odbicia słodkiej, ciut zapłakanej, ale przez to uroczo rumianej twarzy małego Kapturka. No, może nie wszędzie. W jednej tafli, przesuniętej na sam tył wagonu, Kapturek odbijał się raz po raz jakąś dziką, nieuchwytną nierównością. Co ruszał głową, obraz pojawiał się i znikał, jakby odbijał się od niezwykle krzywej, pofalowanej powierzchni.
No i znowu, tak, Kapturek nie uciekał, choć, do cholery, naprawdę trzeba było.
Chyba myślał, że się zbliża. Ale krzywo stąpnął, zatoczył się i nie stanął naprzeciwko lustra, tylko jebnął w nie twarzą. Aż wagon zadygotał. Aż lustro cmoknęło. Aż kłapnęło, aż połknęło, aż czknęło i wygięło się, wreszcie najedzone. Odbiło człowieczka, prostego jak struna, który podszedł bliziutko, pogładził ramę.
– Już lepiej? Nie martw się, zaraz będzie jeszcze jakaś kolacyjka – spojrzał na bezgłowe ciało na podłodze. – Tylko powycinam nowe jagódki.
– Dziękuję – odpowiedziało grzecznie lustro Kapturkowym głosem.