„San dały” — w sensie początkiem rzeki mogły się okazać — lub „dałysan”, co brzmiało jak lek na przypadłość zwaną diarrhoea w łacinie, a w ludzie: biegunką tudzież sraczką.
Rozwolnienie natomiast wiodło w rejony zgoła od branży obuwniczej odległe, związane bardziej z wczorajszym deserem z bitą śmietaną leżącym na słońcu przez cały dzień. Albo z wyobrażeniem wytrwałej pracy jelit, których ruchy robaczkowe nie wiedzieć czemu kojarzyły się z benedyktyńską pracą.
Jednym słowem — trudno było pisać w sandałach. Nie skupiały: wenę bose stopy płoszyły, a ażurowa budowa nie dawała ochrony przed szyszkami i igliwiem podczas pracy w terenie, co z kolei wiodło do rozmyślań o sprawach prostych. Ot, swędzi, gryzie, drapie. Wobec tego wyostrzona czujność na rzeczywistość zawodziła, przegrywała z prostotą fizjologii.
Mimo to reporterka i jej sandały byli na siebie skazani. W znojne popołudnia i słoneczne świty nie mogli bez siebie funkcjonować. Nie była to symbioza, ani inny rodzaj biozy — bardziej fatalne przeznaczenie, które miało na celu produkowanie tekstów przaśnych w sezonie letnim, zwanym też ogórkowym (być może od powszechnego kiszenia ogórków przypadającego na ten okres).
Powstawały więc koszmarki o strojach kąpielowych jednodniowych gwiazd, ciągi liter dotyczące kosmyka za uchem rzecznika prasowego rządu czy flaki z olejem o turystach w Tatrach i w klapkach. Wróć — w sandałach (najlepiej w połączeniu z białymi skarpetami).
I powstają.
Strach pomyśleć, co będzie, gdy nadejdzie powstanie sandałów.